Tajemnice obory

Dom Jerzego Lewalskiego z Wielkiego Głęboczka łatwo rozpoznać, zapamiętać. Stoi na górce, najwyżej we wsi. Blisko szosy, z wejściem od podwórza. Widoczny jest niemal z każdego miejsca, położonego w dolinie.

Obok tego domu jeździłem setki razy. W jedną i drugą stronę. Reporterski szlak wiódł mnie do Nowego Miasta Lubawskiego, do Iławy, Lubawy, Ostródy, bliżej i dalej, na wschód i zachód. Przez Wielki Głęboczek przejeżdżało się tylko, do góry na trójce, albo czwórce. W zależności od rozpędu. Z powrotem szybciej, spoglądając na licznik i w dal, czy przypadkiem nie stoi radiowóz policyjny z radarem.

Owszem, wieś znam, bo kilka razy człowiek się przekręcił, a to do stadniny koni, do spa, do strażaków OSP, poszukać grzybowych lasów, jakąś fotkę zrobić, krajobrazową, nad jeziorem. Natomiast dom na górce migał na trasie krajowej nr 15. Przypadkiem ktoś mi dał znać, że warto się tam zatrzymać, odwiedzić Jerzego Lewalskiego, który zbiera starocie – tak brzmiała ta zachęta. Przyznam, że bardzo ogólnie.

Jerzy Lewalski ma 73 lata i, jak przyznaje, nie był gospodarzem. Owszem, zna pracę w ziemi, ale był i jest do niej przywiązany przez fakt zamieszkania.

– Byłem chłoporobotnikiem. Pracowałem w PGR-ze, w “Polmo” w Brodnicy, w POM-mie trochę – wspomina czasy pracownicze. Od wielu lat jest na emeryturze. Ziemi tyle co trzeba, wokół budynku, zabudowań. Podwórko – po prawej stronie obora, obok budynek gospodarczy, psy za drucianą siatką, ogródek, na który widok z okien mieszkania. W tymże ogródku jeden z wielu ciekawych rekwizytów, stanowiących interesujący zbiór urządzeń, narzędzi, przedmiotów domowego użytku, gospodarstwa lat temu sto i więcej.

– Wie pan co to kierat? – pyta  mnie, z ciekawością, czy miastowy ma wiedzę o wsi, czy dopiero ją zdobywa.

– Oczywiście, kierat zwany bywał maneżem, w Kongresówce. Chodził koń w kieracie dookoła, napędzał maszyny. Mogła to być sieczkarnia, młockarnia, inne.

– A na Prusach znany był też jako  rozwerk – dodaje. – Ten został wyprodukowany we Frankfurcie nad Mennem w 1875 roku!

Rozwerk, albo kierat

stanowi pierwszy egzemplarz z kolekcji nazwanej starociami. Kolejne znajdę w oborze, której podwoje otwiera gospodarz.

– Wszystko, co tutaj zgromadziłem, stanowi o naszej tożsamości, o ludziach którzy tu żyli, w okolicy bliższej i dalszej, o naszej kulturze, o historii nie wspominając. Zgromadzone tu przedmioty można traktować w kategoriach emocjonalnych i historycznych – były i służyło, nam, naszym ojcom, przodkom.

Trudno traktować to miejsce jako muzeum, raczej magazyn, w którym umieszczono – poukładano, poustawiano, powieszono – zeczy z tej ziemi, choć nie tylko z tych okolic.

Gospodarz tajemnic z obory opisuje niemal każdy przedmiot, każdy bowiem ma swoją historię, legendę. Niemal każdy dla niego jest kultowy. Przy wielu znaleźć można pewne informacje na specjalnych deseczkach – tabliczkach. Notuję więc kolejne opowieści, krótkie, dłuższe.

Alfa Laval

rok produkcji 1902. Wirówka do mleka, odwirowuje śmietanę. Firma światowa.

– Duńska?

– Nie, szwedzka. Na pewno szwedzka ? poprawia mnie mój przewodnik. ? Do dziś znana są jej produkty służące rolnictwu jak choćby dojarki. Wirówki też! A jakże.

Spoglądam dalej. Kołowrotek. Kółko do przędzenia. – Panie robiły wełnę, z której robiły skarpety, rękawice i różne inne rzeczy.


Baba

– Ciężki, drewniany młot, to??

– Nazywa się baba. Służy do wbijania pali. Sto lat temu żelazny pal do wiązania krowy był za drogi, krowę palowało się drewnianym palem, a do jego wbijania służyła baba.

– Resztki z pieca kaflowego, z poprzedniego domu. Przypuszczalnie z lat 1880-1890. Prawdopodobnie z drewnianej chałupy, którą rozebrano w swoim czasie.

– Chomąto dla konia. Uprząż nie stosowana na tych terenach, z całą pewnością. Dostałem to z Otwocka, z kolei krewny z Otwocka otrzymał to chomąto z Pińczowa. Stosowane było na południu Polski. W rosyjskim zaborze, trochę w austriackim. Na Prusach to obce urządzenie.

– Ruska harmoszka. Dostałem od kuzyna. Ma ponad sto lat, ale jak się tym posłużyć? Nie wiem. Ale harmoszka jest. I niech jest.

Są też eksponaty otrzymane od Romana Karbowskiego z Krakowa, jak informuje tabliczka. – Jest to prymus, wlewało się denaturat, pompowało, dla dzieciaka w nocy można było mleczko zagrzać. Ponad sto lat ma czajniczek, który pochodzi z jednego z krajów skandynawskich.

– Kałamarz? Dlaczego nie? Młodzież dziś nie wie do czego kałamarz służył. Ten jeszcze jest zabrudzony atramentem, specjalnie. Brakuje mi tylko pióra, obsadki, byłby komplet.

– A to co?

– No nie,  pan powinien wiedzieć – dziwi się gospodarz – to przecież pompka ręczna do  beczki z piwem! To urządzenie niewiele różni się od obecnie stosowanych. Tu pompka, tu kranik. I jazda!

Sanie trafiły do zbiorów Jerzego Lewalskiego z tego powodu, że poprzedniemu właścicielowi płozy niszczyły podłogę. Tu, w oborze, na posadzce z kamienia brukowanego, tego problemu nie ma.

Dwa aparaty

Jeden fotograficzny, typowa harmonijka, z początków XX w. Aparat wykonano w Dreźnie. Nie był to aparat na klisze tylko na szklane płytki.  Drugie urządzenie, też z dziedziny fotografiki ? do wywoływania zdjęć. – Niestety, moja wiedza na tym się kończy, nie potrafię opowiedzieć jak to działało, jak te chemikalia się zachowywały. W każdym razie zdjęcia z tego urządzenia wychodziły. Nazywa się ten aparat “Tank” a jego rodowód to 1920 rok.

Dwa przedmioty, przykłady twórczości stelmacha i kołodzieja. Z metalowymi obręczami. Po prostu koła. – Prawdopodobnie jedno z tych kół jest po jakimś siewniku.

Na filarze tabliczka metalowa z godłem Polski: Zakład Ubezpieczeń Wzajemnych w Poznaniu, ubezpieczono od ognia. – Tę tabliczkę dostałem od mojego teścia.

Zestaw lamp naftowych – wiszą zamontowane na belce poprzecznej. Różnej maści. Obok czajnik, dzwoneczki do sań, prawdopodobnie także do uprzęży konnej.

Na filarze gablota

W niej rozmaite odznaczenia, które otrzymał długoletni sołtys wsi  Ireneusz Sobociński. Urodzony w 1927 roku, zmarł w 2010.  Sołtys wsi Wielki Głęboczek w latach 1978 – 1999. Tak napisano na tabliczce, pod gablotą.

– Żadnym członkiem PZPR nie był, żadnym ormowcem nie był, był natomiast społecznikiem, można powiedzieć, że organizatorem społeczeństwa obywatelskiego. Kiedy zmarł jego żona ze łzami w oczach to wszystko przyniosła dała mnie, żebym się zaopiekował. No wiec powiesiłem, jak należy, w gablocie. Żeby zamiejscowi, jak przyjadą, wiedzieli.

Kołyska drewniana

– Ona pochodzi także z Pińczowa, skąd mam chomąto. Pani, która urodziła dzieciątka żyje do dziś, ma 98 lat. Te dzieciaki, które w kołysce zaczynały swój żywot żyją. Żyją też dwie zakonnice, które były w tej kołysce wychowywane. Kołyska pochodzi z ok. 1920 roku.

Adnotacja: Kołyska z Pińczowa nad Nidą, dar Szczawińskich z Otwocka.

Obok kołyski szatkownica do kapusty, dość dużych rozmiarów narzędzie. Jest też wózek dziecinny.

– Matki brat, kiedy wywieźli go Niemcy, bo volkslisty podpisać nie chciał, wywieźli go na roboty za Chemnitz, ale miał tam na tyle swobody, że mógł się poruszać tu i ta, kupił wózek kiedy ja miałem się urodzić i przesłał go do mojej matki. To jest pamiątka!!!

Przypomina maglownicę natomiast są urządzenie budzące moje zainteresowanie,  to walce do produkcji węży. Firma Bernard

Rietsche, niemiecka firma.

Bryczka,

powózka z tabliczką boczną rejestracyjną: T. Lewalski. W. Głęboczek. Powiat Brodnica. – Wsiadałem z ojcem i jechaliśmy do Lubawy. Byłem chory jak miałem jechać. Nie chciałem.

Do tego dwie latarnie, każda z innej parafii. Na tabliczce zapisano: dar Romana Kotewicza z Lubawy 1903 rok,  przy drugiej – dar państwa Paliszewskich z ok. roku 1902.

– Co teraz oglądamy?

– Słomianą koszkę dla pszczół.

– Czyli ul?

– Nie, ul to domek z daszkiem, a koszka jest słomiana. Na tym różnica polega, także na ściąganiu miodu.

Nosidła do wody, czyli koromysło, w gwarze szonty. Cep, sierp, kosa. Odważnik carski, ceramiczny, półkilowy. Żelazka z dyszą, waga – Aleksander Werk 1920, , lada – urządzenie, które nie ma nic wspólnego z ladą sklepową, służące do dźwigania, podnoszenia ciężkich przedmiotów na odpowiednią wysokość. Komputer, czyli liczydło, które służyło w GS-ie do bilansu, inwentaryzacji, młynki do kawy, do pieprzu. Naczynia, butelki. Jedna z nich z naklejką, ćwiartka wódki, 45 proc. Butelka z Fabryki Likierów Ruchniewicza w Grudziądzu!!!

Niezwykła to butelka!

O historii związanej z Fabryką Likierów Ruchniewicza pisze interesująco Wiesław Wydrzyński, przewodnik PTTK. I pisze tak:

– W roku 1896 Królestwo Belgii przygotowywało się do Międzynarodowych Targów w Brukseli. W dniu otwarcia pod koniec upalnego lata nadal było gorąco, jednak hale targowe były przepełnione zwiedzającymi. Przybyło tłumie: szarych obywateli, bogatych mieszczan, przemysłowców, wysokich rangą przedstawicieli kościołów, generałów, arystokratów i panujące rody królewskie.

O targach pisała cała prasa światowa, wszyscy handlowcy jak najlepiej promowali swoje produkty i własny kraj.

Amerykanie promowali – po raz pierwszy w Europie, płatki kukurydziane i coca-colę w butelkach. Anglicy – przeprowadzoną pierwszą publiczną próbę radia. Węgrzy – otwartą żółtą linię metra w Budapeszcie – pierwszą podziemną kolej w Europie. Niemcy – wynalazkiem tachyskopu  (szybkowidza), prezentującym historyjki obrazowe oraz  Dieslem – wysokoprężnym silnikiem.

Francja – wystawiła samochód elektryczny, który parę miesięcy później na odcinku 1 km ustanowił rekord szybkości na lądzie wynikiem 105,9 km/h.

Tak można byłoby wymieniać wiele innych państw, ale co z Polską?

Polski nie było na mapach Europy, a Grudziądz od 1772 znajdował się pod zaborem Pruskim. Polacy jednak nie zasypali gruszek w popiele, wszelkimi sposobami próbowali zamanifestować swą obecność, wskrzesić Polskę i ukazać ją na arenie międzynarodowej.

W naszym mieście do targów przygotowywał się i wziął w nich udział Polak, nie tylko lokalny patriota, zajmujący się sprawami społeczno – oświatowymi, członek różnych polskich organizacji: “Sokół”, Towarzystwa Przemysłowców Polskich, Spółki Budowlanej “Bazar”, ale przede wszystkim właściciel wytwórni likierów w Grudziądzu – Alojzy Ruchniewicz.  W Brukseli na targach w 1896 roku zdobył złoty medal (?)

Ermitaż, w którym swoje wyroby prezentował Alojzy Ruchniewicz, producent wykwintnych i markowych trunków, wyposażony został w salkę degustacji oraz serwis kieliszkowy i lodowy. Aby zapewnić odwiedzającym maksymalny komfort, zadbano o to, aby wstęp do pawilonu miały wyłącznie osoby pełnoletnie, ludzie z niższych warstw społecznych, bogaci jak i arystokracja. Ponadto niemałym powodzeniem cieszył gustowny kramik do zakupu rumu i likierów z Grudziądza. W Brukseli, w Paryżu czy Londynie degustowano mazagran (słodzona kawa z dodatkiem araku) w chwilach uroczystych, artystycznych, przyziemnych, w chwilach melancholii i w najsilniejszych atakach choroby mentalnej. Nagrodzony alkohol z Grudziądza pozwolił rozkoszować się smakiem wykwintnego trunku z idealną kompozycją smaku i aromatu, w których wyczuć można karmel, anyż, egzotyczne owoce i subtelne połączenie zapachu czekolady i wanilii.

Proszek

Na półce znajdujemy oryginalny, niemiecki proszek do mycia rąk. Wyprodukowany w Breslau. – Jeszcze mam parę paczek, w oryginalnym opakowaniu!

Petroleum – naczynie wygląda jak czajnik, a był to pojemnik na naftę do lamp. Kolejny prymus, nieco większy niż pierwsze w kolekcji. Miednica i dzbanek do codziennej toalety. – To podarunek od naszego proboszcza ks. Wyszkowskiego.  Gdy był u mnie, oglądał, powiedział, że też coś dołoży. I dołożył.


To nie są bujdy!

Wyliczam dalej: wulkaniczne skała z Wezuwiusza, Etny, piasek z pustyni, z samej Sahary. – Byłem kiedyś na południu Włoch, pracowałem w rozlewni gazu. Blisko Pompejów. Był koniec zimy, 6 marca. W pewnym momencie zawiało nieprawdopodobnie, czegoś takiego w życiu nie widziałem. Patrzę, piasek. Co to takiego, zapytałem kolegę. On na to, że raz na kilka lat zrywa się takie wiatrzysko, że przenosi przez Morze Śródziemne piasek z pustyni. Tak! To nie są bujdy, ale zjawisko przyrodnicze!

Co jeszcze? Pod ścianą ręczny trak, piła wyjątkowej wielkości. Obsługiwana przez dwóch pracowników. Potężne, cholernie ciężkie. Do przeżynania bali na połowę. Dwa hełmy wojskowe – hitlerowski i polski. Łyski pocisków czołgowy, jedna od leoparda, druga z ruskiego T-34. Kolejna harmoszka, bandonia, bardzo rzadko spotykany instrument. Beczka, kuferki, walizki, wafel nica, do pieczenia wafli.

V1 czy V2?

W kartonie metalowe drobiazgi, poskręcane żelastwo, blachy – Są to szczątki rakiety V1 lub V2. W tej okolicy Wielkiego Głęboczka, gdzie dziś jest Spa mieszkał teść. W 1945 roku, marzec był, może kwiecień, teść był w oborze dojrzeć kobyłę, bo miała się ocielić. Wyszedł, bo wielki szum w powietrzu. A potem wielki huk. Teść mówi, ze to samolot, nie znał pojęcia rakiety. Musiała to być V1 albo V2, nie  była uzbrojona. Pieprznęła w górę Fijałkowskiego.  Ogień szedł, szyby w okolicznych domach powylatywały. Młodzież ze wsi chodziła, nosili resztki na złomowisko. Trochę tego metalu ocalało i też jest tu, w moich zbiorach.

Nie sposób opisać wszystkie przedmioty, ciekawostki minionego świata, zgromadzona w niewielkiej oborze w gospodarstwie Jerzego Lewalskiego z Wielkiego Głęboczka. Po prostu ? trzeba zobaczyć. I zastanowić się jak to wszystko skatalogować, opisać, zinwentaryzować. I co dalej z tym muzealnym, niewątpliwie, zbiorem. W tym przypadku pomoc Urzędu Gminy w Brzoziu wydaje się nieodzowna.

(wind)